Jeszcze kilka miesięcy temu miałam ambitny plan zrzucenia kilkunastu kilogramów i powrotu do treningów. W reżimie treningowym utrzymałam się może trzy tygodnie. I żeby nie było – nie chodzi o jakieś zajebiaszcze objętości, mega wycisk w stylu pąpkinsowego motto „krew, pot i łzy”. No dobra, pot jak najbardziej był, ale krew i łzy to mnie co najwyżej zalewały kiedy obserwowałam swoje marne osiągnięcia. Tylko czego się spodziewać przy CZTERECH godzinach treningu tygodniowo i kilkunastokilogramowym nadbagażu? Nie wiem, jak robią to inne trenujące mamy, ja ledwo dawałam radę z tymi czterema godzinami.
Próbowałam człapać, próbowałam cisnąć na trenażeRU, na basen nie było zbytnio szans, więc zanurzyłam płetwy całe dwa razy, a potem pokonało mnie ZĄBKOWANIE. Nie moje, żeby nie było – niedawno skończyłam 37 lat i niestety trzeci garnitur zębów nie jest mi dany, a to wielka szkoda – przydałaby się podmianka na jakieś nowe, ładniejsze i zdrowsze. Pokonały mnie jednak zęby Henryka. W czwartym miesiącu życia coś w niego wstąpiło (a raczej zamierzało wyskoczyć) i zaczął się dla nas wszystkich naprawdę trudny czas. Coś jak wieczny PMS, tylko w męskim wydaniu. Coś jak „pierwszy mężczyzna na ziemi ząbkuje”. Henio skończył niedawno 7 miesięcy, a zębów ma już całe sześć (i kolejne dwa w drodze). Nie przekłada się to nijak na postępy w przyjmowaniu pokarmów stałych, nawet bym powiedziała, że chyba wręcz mu to przeszkadza. Oznacza to tyle, że nadal jestem dla niego jedynym źródłem pożywienia (a zgodnie z wytycznymi WHO, „najgłówniejszym” co najmniej do ukończenia przez mojego małego ssaka 1. roku życia). Jak to się ma do mojego trenowania? Ano tak, że skoro dziąsła bolą w dzień, to ze 40% konsumpcji przypada na noc, zatem trenuję głównie przekładanie się z jednego boku na drugi. Po prostu jestem 24-GODZINNYM FOOD TRACKIEM, mobilnym barem mlecznym, z kilkunastomiesięcznym deficytem snu. To przekłada się zresztą również na moją dietę, a raczej moje fatalne wybory żywieniowe. Jestem zmęczona i cały czas szukam pociechy w jedzeniu i trudno mi odmówić sobie czegoś słodkiego. No wiem, wiem – wymówki, wymówki 😉 Nie sprzyja nam również czas. Kamil również go potrzebuje – na pracę, obowiązki domowe (ktoś musi ogarniać kuwetę, skoro ja głównie użyczam bufetu) i trening. Jeśli mam wybierać między moim treningiem, a treningiem Kamila – wybieram trening męża. On ma jakieś konkretne cele na ten sezon, odpowiednią wagę startową, no i może ewentualnie pójść się wyspać do innego pokoju, o ile tupnę nogą i to zarządzę, bo sam nijak się do tego nie zbierze 🙂 Z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów lubi spać z nami niczym fakir na ostatnich dwudziestu centymetrach materaca 😉
Po jaką cholerę zapisałam się zatem na Bieg Kobiet w Gdyni „Zawsze pier(w)si”, skoro ani formy, ani pracy nad nią, ani widoków na jedno czy drugie? Ano dla idei! Profilaktyka raka piersi jest dla mnie ważna z powodów osobistych – chciałam ten bieg zadedykować mojej mamie.
Kochana MAMO, gratuluję Ci z całego serca, że tak dzielnie stawiłaś czoła chorobie i wygrałaś. Ponieważ sama jestem mamą młodej kobiety, rozumiem również, dlaczego tak ważne w tym wszystkim było dla Ciebie, żebyśmy my, Twoje córki, się przebadały. Obiecuję, że będę się badać regularnie i już wkrótce wyślę na takie badanie również Twoją wnuczkę.
Co do samego biegu – na całe moje szczęście dystans wyniósł całe 5 km, a tyle to ja dziennie z palcem w nosie spaceruję – w końcu Heniek śpi jedynie przy piersi albo w ruchu (wózek, auto), więc jak mleczarnia już nie wydala to odpalam wózek 🙂 Dodatkowo limit czasowy był taki, że w razie problemów mogłam dociągnąć Galloway’em, chociaż bardzo mnie ta metoda mierzi (przede wszystkim jej używanie na zawodach). Nie ma co się rozpisywać – bez żadnego przygotowania to sobie można co najwyżej polecieć na papieża i z trasy pozdrawiać czule Polaków – zgromadzonych tłumnie słomianych tatusiów (wreszcie jakaś odmiana w stosunku do większości startów biegowych czy triathlonowych w Polsce, ciekawy widok swoją drogą 🙂 ) Zatem były to dwa okrążenia „o ja pie***lę”, „o ja Cię kręcę”, „na cholerę mi to było”, „sikać mi się chce, a ledwo zaczęłam”, „daleko jeszcze”,”że też taki zadzior wyhodowałam, trudno walczyć z grawitacją”. Ukończyłam bieg z czasem ok. 33 minut, czyli sporo powyżej mojej życiówki na tym dystansie, ale jak już pisałam, nie to w tym biegu było najważniejsze.
Mam cichą nadzieję, że już wkrótce wrócę chociaż do treningów biegowych – czekam tylko aż Henio skończy 8 miesięcy, bo takie zalecenie umieścił w instrukcji producent wózka biegowego BOB Revolution PRO, czerwonej strzały, którą zakupiliśmy na długo przed porodem. Siedzenie na szczęście Heniek już ogarnia. Synu, daj się wybiegać, pliz!
Trzymajcie kciuki!