Gdy dojdzie się do ściany, której nie da się przeskoczyć, to czas się poddać. Czas przestać próbować skakać, bo to nie działa i niczego nie zmienia. W zeszłym tygodniu w niedzielę doszedłem właśnie do takiego wniosku. Tydzień wcześniej miałem wystartować w Bydgoszczy, ale z przyczyn niezależnych do tego startu nie doszło. Wymyśliłem więc start na ostatnim GIT w Elblągu, właśnie w ostatnią niedzielę. Z przyczyn, tym razem, subiektywnych do startu również nie doszło. Zjadł mnie stres, całą noc nie spałem, zasnąłem po 4 rano, a budzik zadzwonił o 5:40. Zerwałem się jak zombie i już wiedziałem, że za kółko nie wsiądę. Nie było sensu ryzykować. Wróciłem spać.
Później pojechaliśmy z Moniką kibicować Trideowcom (oraz Poli) startującym na olimpijce w Gdańsku. Impreza wyglądała super, ale… każda startująca osoba, która mnie mijała, powodowała u mnie coraz większy zjazd psychiczny. W pewnym momencie przestałem patrzeć na zawody, a zacząłem patrzeć na morze. Nie potrafiłem się cieszyć tym, że inni startują i się tym dobrze bawią. Generalnie, zepsułem dzień Monice, która bardzo lubi kibicować. Wróciliśmy do domu.
Mój nastrój był mocno wisielczy. Nie wiedziałem już, czy w ogóle chcę jeszcze się całym tym sportem zajmować. Stwierdziłem, że muszę się przekonać. Mimo, że w mikro był zaplanowany start (nieszczęsny Elbląg), to ja poszedłem sobie pobiegać. Tak jak już dawno tego nie robiłem, chciałem po prostu sobie pobiegać. Bez planu, bez założeń, bez oczekiwań. Ot, pobiec sobie sprawdzić, gdzie kończy się jedna ścieżka, na którą już parę razy wbiegałem. Oszacowałem, że trasa będzie miała około 19 kilometrów.
Zacząłem bieg. Zły na siebie, na swoją słabość, na swoją bezsilność. W myślach zacząłem układać maila do Trenerki. Maila, w którym kończyłem naszą współpracę. Bo przecież szkoda czasu na współpracę ze mną, skoro nie potrafię wystartować. Do końca trzeciego kilometra mail był gotowy. Długi, smutny, pełen mojej frustracji. I tak sobie biegłem, a z oczu ciekły mi łzy. Dobrze, że byłem w lesie, w cieniu i ludzie nie widzieli mojej twarzy w pełnym świetle. Obraz nędzy i rozpaczy. I złości, bo byłem na siebie zły.
W okolicach 7 kilometra coś się zaczęło zmieniać. Tak jak to powiedziała Kathrine Switzer:
I could feel my anger dissipating as the miles went by–you can’t run and stay mad!
Mój ból i mój żal zaczęły się ulatniać. Na ósmym kilometrze poczułem coś, czego dawno już nie czułem. Wszedłem w stan „flow”. Byłem na właściwym miejscu. Biegłem żeby biec, dla przyjemności. Czułem, że to lubię, że daje mi to satysfakcję i jednocześnie wprowadza w mojej głowie spokój. Myśli zaczęły się zmieniać. Gotowy mail poszedł do śmieci. Nie chciałem kończyć tej współpracy.
Doszedłem jednak do wniosku, że czas się poddać. Porzucić strategię, która nie przynosi efektów i znaleźć coś nowego. Zrezygnować z prób startów w triathlonie dopóki nie ogarnę tego pływania. To za dużo kosztuje mnie i moich bliskich. Każde nieudane podejście wprost przekładało się na innych. O wpływie na moją głowę szkoda w ogóle pisać. Był bardzo destruktywny.
O nowej strategii więcej na razie nie ma co pisać. Metoda małych kroków i tyle. Powoli, tak jak to u mnie zazwyczaj działa. Rzucanie się na głęboką wodę, w tym przypadku dosłownie, przynosi więcej szkody niż pożytku. Poddaję się, ale pracuję dalej. Teraz nie będę już ze sobą walczył, będę nad sobą pracował. Metodycznie, powoli. Jednym z odkryć z „nielegalnego” biegu jest to, że problemem w mojej głowie jest poczucie, że w ogóle nie potrafię pływać. I nie ma znaczenia, że na basenie robię całkiem spore dystanse, jak na kogoś nieumiejącego pływać. To tak jak z moją głową po utracie wagi. Sumarycznie straciłem ponad 40 kilogramów, ale w mojej głowie ciągle tkwi myśl, że jestem gruby. Gdy patrzę w lustro, to widzę przede wszystkim wielki brzuch.
Wniosek taki, że skoro nie potrafię pływać, to czas się pływać nauczyć. Kraula w miarę ogarniam (no, słabo, ale trochę). Żabka to kompletna masakra. Na grzbiecie to się w ogóle boję położyć. Czyli trzeba popracować i nad żabką i nad grzbietem. Na delfina nie mam na razie ambicji. Ale przyda się nauczyć jak dryfować sobie spokojnie leżąc na wodzie na plecach. Jak się rozluźnić tak, żeby od razu nie tonęły mi nogi (a za nimi cała reszta). Obyć się z wodą na tyle, żeby zwierzęca część mojego mózgu ogarnęła, że woda to nie wróg. Że wrogiem jest właśnie ta zwierzęca część mózgu paraliżująca mnie w wodzie. Bo ten strach, zamiast pomagać, powoduje samopodtapianie się. Czas znaleźć drabinę, która pozwoli spokojnie przejść tą ścianę. Albo linę z hakiem, po której będzie można się na nią wspiąć. W najgorszym wypadku można też poszukać młota udarowego, żeby się przez ścianę przebić… Ale koniec dramatyzowania na linii startu. Nie chcę więcej wylądować w łódce!