To był zaiste cudowny weekend! Nasze życie biegnie ostatnio bardzo szybkim tempem – trudne sytuacje rodzinne, obowiązki służbowe, treningi… momentami mam ochotę zaśpiewać razem z A.M. Jopek: „Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam”… Czasami tęskno mi do takiego zwykłego leniuchowania – wylegiwania na plaży i bezmyślnego przesypywania piasku z ręki do ręki, zapijania kryminału lemoniadą, zgadywania jaki kształt przybierają obłoki, snucia się w tempie spacerowym ulicami miasta i zaglądania do każdej napotkanej księgarni w celu nabycia kolejnej książki – te ostatnio trafiają głównie na stosik „do przeczytania” i od czasu do czasu omiatam je odkurzaczem. I do takiej prawdziwej randki mi było tęskno… Ostatnio na jakimś śmiesznym portalu wpadły mi w oko zdjęcia par na początku znajomości i po latach. Ja ckliwa baba jestem – oczy tak jakoś same zaszły mgłą, klapki różne się w mózgu pootwierały, wspomnienia napłynęły… Zainspirowały mnie te zdjęcia i w mysim łebku zrodziło się postanowienie, że tak właśnie będziemy sobie z Łysolem moim cudnym upamiętniać nasz wspólny czas. W zeszłym roku, podczas jednego z wypadów do kina, K. wciągnął mnie do fotobudki i machnęliśmy sobie „sweet focie”, postanowiłam zatem zrobić z tego tradycję. W piątek mieliśmy luźniejszy dzień i zaproponowałam wypad na „X-menów”. Uwielbiam filmy z superbohaterami, K. też jakoś specjalnie się przed nimi nie wzbrania i tak jakoś udało nam się sklecić randkę. Przed seansem zdążyliśmy jeszcze zjeść romantyczną kolację w Pizza Hut i wskoczyć na kilka sekund do fotobudki i tak oto właśnie rodzi się tradycja 😉 Piątkowy wieczór był super! Tak miło spędziłam czas z K., że udało mi się zapomnieć na chwilę o sobocie i czekającym mnie dniu konia, choć w moim przypadku to raczej dzień kucyka 🙂 Wszystkie rubryki w mikro (poza siłą) wypełnione! Rano 2700m na basenie, później miałam jeszcze zakładkę – 40km na szosie i 8km biegu, z czego 4km BNP. Biegania bałam się chyba najbardziej, wydawało mi się, że mogę nie uciągnąć zadanego tempa tuż po rowerze, a że mam syndrom prymusa i strasznie nie lubię jak mi coś nie wychodzi… Kiedy mam trudny trening potrafię porządnie odwlec go w czasie – a to trzeba jednak poodkurzać, pozmywać, pranie nastawić, dziecku coś do jedzenia przygotować, no i Ziutek (moja jedyna roślinka – dracena), sam się nie podleje! Oczywiście trening zwykle się udaje, ja potem myślę sobie, że głupia byłam i bez sensu zwlekałam, ale jakoś tak mi to potem z pamięci wypada i przy kolejnym mocnym treningu znów to samo… Tryb Doris! Tego sobotniego treningu nie mogłam jednak jakoś szczególnie opóźniać, bo jeszcze tego samego dnia mieliśmy z Kamilem wyjechać do Koszalina – miał jeszcze tego samego dnia, na spokojnie i bez spiny, odebrać pakiet startowy. Naprawdę potrzebował się wyspać, spróbować w ciągu jednej nocy zregenerować się po ciężkim tygodniu i nabrać sił przed niedzielnym półmaratonem.
Trening poszedł mi o dziwo całkiem przyzwoicie, no – może nawet przedobrzyłam, bo pod moim treningiem biegowym pojawił się wielce wymowny komentarz mojej Trenerci, pozwolę sobie zacytować:
Eeeee…..? – Aleksandra Sypniewska-Lewandowska
I już prędziochem brałam prysznic, pakowałam się (jak to niestety coraz częściej u mnie bywa – na ostatnią chwilę), i mogliśmy wyruszyć. Ahoj, przygodo! Dotarliśmy do hotelu na 20 minut przed zamknięciem biura zawodów i pędem rzuciliśmy się po odbiór pakietu. Oczywiście w trakcie tego szaleńczego marszobiegu udało mi się wyhodować na obu stopach dwa solidne pęcherze, żeby mi się w niedzielę dobrze kibicowało – żebym mogła wypaść autentycznie, dzielić ból i cierpienie razem ze startującymi w tej spiekocie biegaczami! Tego upału to jeszcze wtedy nie byliśmy tak do końca z Kamilem świadomi…
Żeby jeszcze coś wykroić z tej soboty i przy okazji podładować węgle udaliśmy się na romantyczną kolację do okolicznej pizzerii, a w drodze powrotnej, ulegliśmy nastrojowi tamtejszych juwenaliów i zaszliśmy do sklepiku po browary! 😉 Całe cztery bezalkoholowe Leszki 🙂 Po prysznicu przyjęliśmy pozycję horyzontalną – żeby nie było, że jakieś historie 18+ tutaj odchodzą, a ostrzeżenia nie ma – w hotelu czekał na nas pokój typu twin bed 😉 Pozwoliłam nabrzmiewać pęcherzom na stopach i zawiązywać się sadełku (jakbym go jeszcze miała mało), przy akompaniamencie juwenaliów, sącząc zimne bąbelki, obejrzeliśmy grzecznie Miss Agent (love U Sandra!) i poszliśmy spać.
Obudziliśmy się tuż przed 7 rano. Wiadomo – przed zawodami czy treningiem śniadanie trzeba przyjąć z należytym wyprzedzeniem, zatem nie czas na zaleganie w łóżku – swoją drogą niezbyt wygodnym, materace były zbyt miękkie i się mi chłopina nie wyspał – dupa blada z regeneracji! Zeszliśmy na śniadanie, po Kamilu nie było widać jakiegoś specjalnego przedstartowego stresu, żartowaliśmy jeszcze sobie przy TV śniadaniowej, nad lurowatą kawą i bułą z dżemorem – żeby trochę zmotywować mojego mężczynę powtórzyłam jeszcze uwagę, którą rzuciłam po odbiorze pakietu startowego 😉 Otóż przed każdymi zawodami Kamil wygłasza hasło, że chciałby mieć miejsce niższe niż swój numer startowy. Tym razem hasło z jego ust nie padło, bo tak się ciekawie złożyło, że numery startowe nadawano w kolejności alfabetycznej i tym sposobem Kamilowi przypadła DWÓJECZKA 😉 Nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie tego hasła nie przypomniała, prawda? 🙂 Zatem Łysolciu mój najdroższy – zajmiesz pierwsze miejsce?! 🙂 Gdybym tylko wiedziała, co nastąpi później… powinnam chyba lotka w tym dniu obstawić, co nie?! 🙂
Zebraliśmy się w końcu i ruszyliśmy na zawody. Ja miałam wreszcie swój dzień odpoczynkowy – w mikro totalna pustka, widocznie Trenercia uznała, że powinnam całą parę puścić w kibicowanie. Zamierzałam wykonać plan w 100%! Zaczęłam oczywiście od próby okiełznania aparatu w moim telefonie, bo przecież co to za kibicowanie bez fotek. Dużo fotografii z moim palcem, filmików ze stopami (jak ten załączony przez Kamila), sporo takich fotek z dupy, co to nie wiadomo kogo miały przedstawiać – Mysia *miszczowski* operator. Nie powiem – pięknie było w tym Koszalinie i mam nadzieję, że to też udało mi się na fotkach uwiecznić 🙂


Kamil nie wyglądał na jakiegoś mocno nastrojonego na bieganie, dodatkowo coś go tam pobolewało, a ja znowu głupio palnęłam, że może to dobrze, bo zwykle jak go coś boli i jest nie tak, to robi życiówki. Taaa… to się właśnie nazywa dobry kibic – totalnie nie narzuca zawodnikowi na garba, nie wywiera presji, cudnie wspiera 🙂 Chłop dość już chyba miał tego mojego gadania i tak się szczęśliwie złożyło, że przyszła akurat pora na rozgrzewkę… Uratowany! 🙂

Ja w tym czasie strzelałam nieudane focie i knułam gdzie stanąć i co robić w trakcie tego kibicowania. No i przechowywałam żel, czyli jednak byłam choć trochę przydatna 🙂 Kamil po rozgrzewce nie był szczególnie zadowolony – tempo nie wróżyło sukcesu. Owszem, obydwoje wiedzieliśmy, że K. nie poprawi w Koszalinie życiówki, bo miał biec na dość dużym zmęczeniu, w najcięższym tygodniu mezocyklu, ale to w końcu zawody i mimo wszystko człowiek chce pobiec co najmniej przyzwoicie. Profil trasy również nie miał tego ułatwić, ani tym bardziej narastający upał… Postanowiłam zamknąć jadaczkę na kłódkę, żeby już nie dorzucać do pieca, bo niestety w takich chwilach denerwuję się razem z nim i przez to gadam co mi ślina na język przyniesie, czyli zwykle nic specjalnie mądrego czy pomocnego. Kamil udał się wreszcie na start honorowy – półmaratończycy po wystrzale potruchtali na miejsce startu właściwego, oddalonego o 1,1km od startu biegu na 10km i jednocześnie punktu z wodą oraz początku pięciokilometrowej pętli, którą biegacze na 10km biegli dwa razy, a półmaratończycy pokonywali czterokrotnie. Czas był mierzony również w punkcie startu półmaratonu, czyli kibice mogli śledzić poczynania zawodników bardzo dokładnie, z międzyczasami po 3.9km i 1.1km.
Taka pętla musiała wybitnie nużyć, ale z drugiej strony po pierwszym okrążeniu dokładnie wiesz, co czeka Cię na kolejnych kilometrach i możesz lepiej rozłożyć siły. No i na 5km odcinku pewnie łatwiej o kibiców 🙂 Przypuszczam, że większość zgromadziła się właśnie na rynku – przy punkcie startu / mecie / punkcie pomiaru czasu / wodopoju, czyli w samym centrum wydarzeń 🙂
Było gorąco i duszno, wiatr wcale nie pomagał – był po prostu zbyt ciepły. Szczerze współczułam biegnącym i sama starałam unikać się słońca. Dzieci znalazły lepszy sposób na schłodzenie i przebiegały pod kurtyną wodną tryskającą z rynkowej fontanny. Zastanawiałam się czy do nich nie dołączyć, chociaż na jedno przebiegnięcie 😉

Biegaczom biegło się ciężko, a kibicom kibicowało dość niemrawo. Jakoś trudno było się zebrać do oklaskiwania, kiedy ludzie biegną w kółko i masz ich przed obliczem co i rusz przez całą godzinę i dłużej. Wiadomo jednak – czekasz na swoich i starasz się ich dopingować jak najlepiej 🙂 Pierwszy raz zobaczyłam Kamila dość szybko, bo po 1.1km, po około 4 minutach. Sprawdziłam tempo i pomyślałam, że jednak dał do pieca. Był w czołówce biegu, ale nie byłam pewna czy jest tego świadomy, bo w końcu półmaratończycy wymieszali się z biegnącymi na 10km. Rzuciłam zatem „Dajesz Łysy, jesteś trzynasty!”, wydawało mi się, że usłyszał. Potem skarciłam się w duchu, że niepotrzebnie wywieram na nim presję i postanowiłam zamilknąć 🙂 Śledziłam kolejne odczyty z punktów pomiarowych – Kamil ciut zwolnił, wiedziałam, że pokonywał podbieg, więc jakoś szczególnie się nie zmartwiłam, tym bardziej, że nie tylko on zwalniał – wyprzedził kolejnego biegacza. Podobny przebieg miało kolejne okrążenie – zwalniali chyba wszyscy, ale jednocześnie Kamilowi udało się wyprzedzić kolejnego półmaratończyka…
Kiedy jednak zobaczyłam go pod koniec tego drugiego okrążenia zaczęłam się martwić – miał nietęgą minę, widać było, że coś jest nie tak. Krzyknęłam czy potrzebuje jakiegoś izotoniku na przedostatniej pętli, nie wiem czy usłyszał – odkrzyknął tylko, że boli go kolano. Widziałam ten ból i było mi przykro, nie wiedziałam jak go wesprzeć. Nie krzyczałam już, że ma naprawdę dobrą pozycję, nie chciałam go dodatowo stresować, nie chciałam też, żeby się forsował.

Polazłam zatem do marketu i kupiłam izotonik, nerwowo odświeżałam odczyty wyników, żeby ocenić rozmiar zniszczenia, czyt. jak poważne jest to kolano. Kamil nadal zwalniał, ale o dziwo utrzymał pozycję. Ba! Na kolejnym punkcie pomiarowym był już w pierwszej dziesiątce. Byłam jednocześnie podekscytowana i bałam się, bałam się jak diabli o tę nogę. Kiedy kończył 3. okrążenie wyglądał na zmęczonego, nie wziął ode mnie napoju, a mnie pozostało tylko wpatrywać się w te głupie cyferki i czekać na finisz…
Mój zmęczony i dzielny mężczyzna dobiegł ostatecznie na 7. miejscu OPEN, a jak się później okazało, wykrakałam 🙂 Zgarnął pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej i tym sposobem wypełniła się przepowiednia numeru startowego 😉 Jestem z niego bardzo, bardzo, baaaardzo dumna! Sama pewnie poddałabym się przy tym bólu kolana, a on po prostu dobiegł do końca, na dodatek świetnie finiszując – swojego konkurenta wyprzedził dosłownie na ostatniej prostej!
I tacy dumni i zadowoleni, a niektórzy również bosko zmęczeni, oczekiwaliśmy na uroczyste wręczenie nagród. Na mecie spotkaliśmy jeszcze kolegę z zespołu Tridea – Arka, wraz z rodzinką. Serdecznie ich pozdrawiamy!

Kiedy wreszcie Kamil stanął na podium ręce trzęsły mi się masakrycznie, gula urosła w gardle, a oczy się spociły… cieszyłam się, że mogę tam być i dzielić z nim tę chwilę 🙂

Po powrocie do Gdyni postanowiliśmy jeszcze udać się na basen, tym razem nietreningowo – po prostu żeby odpocząć 🙂 To był cudowny weekend! 🙂