Dzisiejszy trening biegowy był bardzo fajny. Lubię treningi, gdzie pojawia się II zakres. A tutaj był „lekki” i „mocny” II zakres – nie pytajcie mnie o definicję, nie znam się, jak tylko robię co mi każą 🙂 I tak, miałem przebiec sobie 5 km rozbiegania, potem 8 km lekki drugi i 6 km mocny drugi. Na koniec kilometr truchtu.
Już po pobudce wiedziałem, że mi się nie chce. I to bardzo mi się nie chce iść na ten trening. Mój wewnętrzny głos, mieszkający w mojej głowie, coś tam mówił, że przecież to będzie ciężki trening, bo 20 kilometrów i to w miarę szybkie, bo się złacham i będzie bolało, a najpewniej to w ogóle nie dam rady utrzymać nakazanych zakresów tempa i ogólnie dupa. Skubany wie, jak mnie podejść. Mojej świadomej części też się trochę przestało chcieć. Ale, decyzja zapadła, idziem biegać. Idziem, bo Monika też miała swój trening biegowy do zrobienia. No to się zebralim i poszlim, a raczej poszlim do auta i pojechalim 😉
Przez całą podróż (jakieś 10 minut) głos w głowie mówił „odpuść, zasymuluj kontuzję szybko, przecież nikt się nie będzie czepiał…”. I weź tu z takim gadaj. Na razie kulturalnie rzekłem mu „zamilknij, gdyż nie wiesz co mówisz” i powtórzyłem to kilka razy. Dojechaliśmy na parking, gdzie zazwyczaj porzucamy auto. Monika szybko czmychnęła biegać, gdyż jej również się trochę nie chciało i chciała po prostu zacząć bez zamulania. Mi chwilę zeszło, bo to muzykę odpalić trzeba, poprawić wiązania buta… Cholera, to głos przejął kontrolę. Nie ma, koniec zamulania, do roboty!
Auto zamknięte, kluczyk zamknięty (w kieszeni na zamek), słuchawki w uszach – można biec. Na początek luźne rozbieganie. Głos już marudzi: „Weź, zobacz, źle się biegnie, masakra będzie, potknij się, połóż się i odpoczniemy”. No to analizuję, źle się biegnie? A gdzie tam, fajnie jest. Rzut oka na zegarek, ups, za szybko! Hm, ale tętno w porządku. Ej, dobrze się biegnie, co mi ściemniasz?! Lecimy dalej!
No to lecę. Co, już zaraz piąty kilometr? Szybkie sprawdzenie tętna – średnie 136, czyli jak trzeba. Tempo? 4:31?! No to głos zaczyna „Co Ty robisz debilu? Zajedziesz się na rozbieganiu, a przecież zaraz będzie lekki drugi, się zesrasz a nie pobiegniesz jak trzeba! Wstydu nam narobisz!”. „Spojrzałem” na niego wewnętrznie i zacząłem drwić: „Co Ty w ogóle wiesz o bieganiu, co? Przecież kilka miesięcy temu przebiegliśmy maraton szybciej, niż dzisiaj mamy robić ten lekki drugi.” Zamilknął!
Zaczął się szósty kilometr, czas delikatnie przyspieszyć. Zegarek zaczyna wibrować, chyba za wolno biegnę, może jednak głos miał rację? Patrzę na zegarek, a tam czerwona obwódka dookoła tarczy – za szybko! Zwalniam, ale zegarek znowu wibruje, że za szybko. No to zwalniam bardziej, w końcu „trafiam” w zakres. Osiem kilometrów w tym tempie, szybko pójdzie 🙂 A tu głos zaczyna: „Zaraz spuchniesz, boś słaby. Tak kozaczysz, a tych ośmiu nie zrobisz, nie ma szansy.” No i weź tu z takim… Chamski sznurek. Ignoruję go, biegnę swoje. 5 kilometr tego interwału i zaczynam zauważać, że coś za lekko mi się biegnie. Rzut oka na zegarek, średnie tempo 4:15 min/km – no kurde, jest jak trzeba. Chwilę później zegarek zaczyna wibrować, znowu za szybko! Głos szydzi: „Spalisz się, spalisz się, na mocnym nie dasz rady.” Ja nie dam? Ja? Tydzień temu biegłem podobny trening i czułem się po nim świetnie, więc co to za bzdurne pitolenie?!
Lekki interwał zbliża się do końca, zaraz czas przyspieszyć. Tu już poczuję prędkość, sam to wiem. Głos znowu: „To dla Ciebie za szybko, przebiegłeś już 13 km, nie dasz rady 6 km w tym tempie =}”. Ze stoickim spokojem nie reaguję, bo wiem co się zaraz stanie. Przyspieszę, odczuję większe obciążenie, a po jakimś kilometrze wszystko się znowu ustabilizuje. No to przyspieszam, biegnę, przychodzi stabilizacja oddechu.
Głos po raz ostatni, teraz już cichutko i ledwie słyszalnie próbuje: „Nie utrzymasz tego tempa, to za szybko…” Szeroko się uśmiecham, bo wiem, że już z nim wygrałem. Mówię mu: „Ty chyba masz jakiś problem z pamięcią. Zapomniałeś już, że kilka tygodni temu pobiegliśmy 10 km ciągiem w tempie o 10 sekund na kilometr szybszym i okazało się, że to było za wolno?”. Głos nie odpowiada. Chyba nastąpił foch. Trudno, co zrobić? A mi biegnie się rewelacyjnie. Jest moc! Cztery kilometry z sześciu mocnego II zakresu już z głowy. Nogi chcą więcej, więc delikatnie im odpuszczam, niech pohasają. Uśmiech, który towarzyszy mi w sumie od początku biegu, staje się coraz szerszy 😀 Aż się ludzie dziwnie na mnie patrzą, biegnie taki, kurtka rozpięta, rękawiczki i czapka zdjęte, a do tego szczerzy się jak głupi do sera. Później, już w domu, sprawdziłem, że te ostatnie dwa kilometry mocnego wyszły w 3:43 min/km i 3:59 min/km… Dużo za szybko, ale cóż. Biegło się tak lekko, że po prostu nie mogłem zwolnić.
Trucht to już była tylko formalność. Tętno się uspokoiło, spokojnie dotruchtałem do auta. Tam 10 minutek na rozciąganie, szybkie przebranie się w suche ciuchy i chwilę po tym, jak schowałem się w aucie, przybiegła Monika. Zjazd do domu z poczuciem, że ten trening był bardzo przyjemny, a mój wewnętrzny głos jest gópi 😉