„Siała baba mak, nie wiedziała jak – trener wiedział i powiedział, a babie nie w smak… ”
Tak w skrócie można opisać przyczynę mojej porażki w tym biegu. Zabrakło mi doświadczenia i rozeznania we własnych możliwościach by odpowiednio rozłożyć siły w tym wymagającym biegu. A trener ostrzegał, napominał – przecież miał to być bieg treningowy, a nie wyścig. To podejście rozumiałam jeszcze mniej więcej na 5 minut przed startem. Jak zwykle gdy wystrzelił pistolet wstąpił we mnie jaki czort – tętno skoczyło na starcie do ponad 160 uderzeń serca na minutę i najwidoczniej cały tlen odpłynął spod kopuły. Zaczęłam powiedzmy spokojnie, chociaż oczywiście zupełnie nie w mojej II strefie tętna. Po około 300 m poczułam panikę – wyprzedzili mnie już chyba wszyscy biegacze, co do jednego. Mam tak po prostu ślimaczyć dalej? Bieg treningowy i tętno ma być niskie?! Przecież i tak nie jest! Nie jest i nie będzie! Nie w tym biegu przynajmniej! Przecież to TOTALNIE i NA 100% bieg przełajowy, zatem jestem TOTALNIE i NA 100% rozgrzeszona ze swojego podwyższonego tętna, prawda?! No i tym sposobem zamiast pobiec spokojny bieg treningowy popełniłam jakiś dziwny marszobieg. Zipałam, sapałam i prychałam, snułam się, zwisałam z liny pod Belwederem, generalnie robiłam wiele, ale trudno to nazwać bieganiem. W każym razie dopełzłam do mety z czasem znacznie gorszym niż bym sobie wymarzyła, ale może chociaż mądrzejsza po szkodzie…
A taka byłam właśnie przeszczęśliwa, że w ogóle dokończyłam ten bieg:

A tu z K. – moim mądrym trenerem 🙂
